czwartek, 19 marca 2015

Nie chcemy lecieć na wakacje!

Zaczęło się od zaginięcia lotu Malaysia Airlines 370. Kilka miesięcy wcześniej, lecieliśmy tą samą trasą. Katastrofa nie uszła uwadze chłopców. Bardzo to przeżywali, śledzili wiadomości, szczególnie wzmianki o dzieciach. Kilka miesięcy później spadł samolot AirAsia, którą to linię po podróży po Azji, szczególnie sobie upodobaliśmy. Podczas naszych azjatyckich wakacji co 2-3 dni lecieliśmy samolotem. Chłopcy traktowali to jak jazdę autobusem. Przez dwa lata dużo się zmieniło. Wczoraj, po zamachu w Tunezji usłyszałam:

- Mamo, a jak byliśmy w Tunezji, to zwiedzaliśmy to muzeum?
- No tak, byliśmy tam.
- Czemu wszędzie, gdzie jeździmy coś się wydarza? - spytał Karol.
Po chwili dodał: - Nie chce lecieć samolotem. Nie chcę za granicę. Chcę w tym roku polskie wakacje. Samochodem. 

I co odpowiedzieć dziecku? 
„Taki jest teraz świat?”, „ W samochodzie też możesz mieć wypadek?”,  „Na ulicy też może spaść na ciebie cegła?” czy (o zgrozo!) „W Polsce też nie jest bezpiecznie?”.

To nie uspokoi. Jak ma ich uspokoić skoro ja sama się boję. To jest straszne, że chcesz pokazać dzieciom świat, odkładasz na to każdą zarobioną złotówkę, nawet zaczynasz pisać bloga, który ma zachęcić innych rodziców do zabierania dzieci na wyprawy. I przychodzi taki czas, że zaczynasz wątpić. Ten cały blog w tym strachu traci rację bytu, opowieści o cudnych miejscach nie cieszą jak kiedyś. Przestajesz planować, bo w Azji spadają samoloty, w krajach arabskich, a nawet europejskich są zamachy terrorystyczne, a w Afryce panuje Ebola. Dzieci zaczynają cię namawiać na Mazury, a ty zaczynasz sie ku temu skłaniać. 

piątek, 23 stycznia 2015

Śnieg Last Minute, czyli jak udało nam się na Mazurach, wreszcie wytarzać w śniegu.


Podczas, gdy w górach śniegu brak, my odnaleźliśmy go na Mazurach. Jeśli ferie jeszcze przed Wami gorąco polecamy. Dość impulsywnie podjęliśmy decyzję, że zamiast w góry udamy się na 2 dni w drugą stronę, a konkretnie do Mrągowa. Ze znalezieniem noclegu nie było problemu, nawet cena pobytu w ośrodku z basenem (a co? jak szaleć to szaleć) nie była zbyt wygórowana. Plan był taki, że dzieci moczą się w wodzie, a my czytamy. Wyszło jednak inaczej. Plany zmienił nam ŚNIEG. Wreszcie, po raz pierwszy tej zimy chłopcy mogli wytarzać się w śniegu do woli. Pojawił się jeden problem. Karol przez nieuwagę zamiast zimowych butów zabrał adisasy. O ile w Warszawie nie było by problemu, tam był dość duży.


Ku nauczce nasz syn poznał metodę nam znaną z dzieciństwa i dzielnie przechodził te półtora dnia 
w foliowych torebkach miedzy skarpetkami. Uzbrojeni antyśniegowo postanowiliśmy pokręcić się trochę po okolicy. Oto co wybrali nasi synowie:

WILCZY SZANIEC

Chłopcy zaczynają się interesować II Wojną Światową, więc podchwycili temat błyskawicznie.   
Z Mrągowa do Gierłoży mięliśmy do przejechania ok. 30 km. Piękna droga przez ośnieżony las, humory wyśmienite, w drodze zrobiliśmy krótkie wprowadzenie historyczne. Przez ostatnie 10 km nie minęliśmy ani jednego samochodu. Gdy wjechaliśmy na teren Wilczego Szańca wokół nie było żywej duszy. Po kilku minutach z mgły wyłonił się mężczyzna, który skierował nas do hotelu ( kasy nieczynne w sezonie zimowym). Pusto, dziwnie, strasznie. Poczułam się jak w filmie "Ambassada", albo jak w jakimś polskim horrorze typu: "Grupa przyjaciół wybrała się do domku w lesie...". Zapłaciliśmy aż 60 złotych za wstęp i parking. Zdecydowanie za dużo jak na obiekt, w którym nie ma oznaczeń, brak opisów poszczególnych miejsc, bunkry nie są remontowane, do większości nie można nawet wejść. Mimo tego miejsce zrobiło na chłopcach wrażenie. Poza lekcją historii mieli wyśmienitą zabawę. Przez większość czasu bombardowali mury śnieżkami, a na koniec ulepili bałwana rzekomo przypominającego, bohatera tego miejsca ;).



 KĘTRZYN

Oczywiście nie mogło się obyć bez zamku krzyżackiego. Tu pozwolę sobie na krótką anegdotę. Ostatnio Karol zadzwonił do mnie do pracy i tonem oskarżycielskim rzekł:

- Mamo powiedz coś Julkowi, on przełącza mi telewizor na inny program a zaraz będą "Krzyżacy 2".

Wybraliśmy się zatem do zamku krzyżackiego w Kętrzynie, który jednocześnie pełni funkcję muzeum. Dla odmiany niedrogo (20 zł za nasza czwórkę), przejrzyście i treściwie.



Na koniec prawdziwa bomba. Najbardziej zaskoczyła nas Góra Czterech Wiatrów, która na rodzinne szusowanie na nartach jest rewelacyjna. Wydawać się może, że zjedzie się wprost do jeziora. Następnym razem chyba wybierzemy się tu na narty.


Reasumując. Zdecydowanie polecamy mazurski wypad właśnie zimą. Mamy gwarancję, że nie natkniemy się na dzikie tłumy, ceny nie są wygórowane nawet w ferie, a niezależnie od pogody jest co robić.



środa, 1 października 2014

"Opisz swoje wakacje", czyli Gruzja oczami naszego syna w wypracowaniu szkolnym. Tylko dla ludzi o mocnych nerwach!

Już wiem, że regularnie to na tym blogu nie będzie. Wrzesień nas przerósł. Julek - ostatnia klasa podstawówki i w perspektywie egzamin do gimnazjum, Karol - czwarta klasa, liga piłkarska, mecze w każdy weekend. Poza tym w domu remont, komputer się zepsuł i mogę na nim pisać tylko jak odpowiednio powyginam kabel zasilający. J

Nasz syn zgodził się na opublikowanie szkolnego opisu jego największej przygody w Gruzji. Gdy przeczytaliśmy to z Przemkiem, autentycznie popłakaliśmy się ze śmiechu, bo wcześniej nam mówił, ŻE MU SIĘ PODOBAŁO.
P.S. My wcale nie spaliśmy przez 3 dni i UWAGA - słowo przygoda nabierze po przeczytaniu tego tekstu zupełnie innego znaczenia!



Moje wakacje

Wakacje spędziłem z rodziną na Kaukazie.  Chciałbym opisać moje przygody w Gruzji, w kraju słynącym z przepięknych krajobrazów, ciepłego morza, wysokich gór, palącego słońca i przepysznego jedzenia.
Przylecieliśmy na lotnisko przed świtem. Położyliśmy plecaki obok ławki i czekaliśmy na znajomych, z którymi lecieliśmy samolotem. Podroż trwała 3 godziny. Dotarliśmy to Tbilisi, stolicy Gruzji. W Tbilisi spaliśmy 2 dni, po czym mieliśmy jechać do Kazbegi .
Po drodze widzieliśmy piękne wzgórza całe porośnięte trawą, zwiedziliśmy też mały klasztor. Dojechaliśmy już do naszego noclegu. Domek był bardzo fajny za względu na metalowe schody w kształcie spirali prowadzące do każdego pokoju. Pierwszego dnia nic nie robiliśmy ze względu na długą drogę. Drugiego dnia wyruszyliśmy oglądać lodowiec.
Dzień zaczął się tak. Wyruszyliśmy o 5:00 rano. Szliśmy przez rzeczkę i wchodziliśmy pod górę, aby obejrzeć klasztor. Wpadliśmy jednak na pomysł obejrzenia go pod koniec. Przy tym klasztorze odpoczęliśmy i poszliśmy dalej. Droga była nudna i bez ładnych widoków, tylko trawa i małe góry. Doszliśmy do połowy drogi, gdzie spotkaliśmy miłych Polaków, którzy wybierali się na sam szczyt tej góry, na której był lodowiec. Po drodze zabrakło nam wody. Ja już miałem dosyć i chciałem się wracać, ale tata i mój brat spytali się pani czy jeszcze daleko. Ta powiedziała, że szczyt jest już blisko. Gdy to usłyszałem dostałem takiego kopa ,że pobiegłem na górę. Tata i Karol zniknęli mi i mamie z oczu. Okazało się, że siedzą  już na szczycie. Gdy usiedliśmy tata powiedział, że pójdzie z Karolem po wodę ze strumienia. Gdy poszli ja usnąłem. Nie było ich z jakieś półtorej godziny. Kiedy przyszli ja pobiegłem i zabrałem im wodę. Schodzenie było łatwe, bo po tej drzemce nie byłem zmęczony. Gdy doszliśmy do klasztoru zaczęliśmy go zwiedzać. Mieliśmy za sobą już 9 godzin pieszej wędrówki. Kiedy już został nam ostatni etap zejścia, zacząłem narzekać i tata złapał jakiegoś taksówkarza i zjechaliśmy. Na tego pana Polacy wołali Kubica, ponieważ zjeżdżał bardzo szybko i wymijał inne samochody obok przepaści . Zapłaciliśmy mu i poszliśmy coś zjeść. Potem wróciliśmy i zasnąłem.
I tak skończyły się przygody w Kazbegi. 


środa, 27 sierpnia 2014

Czy ta pani jest stacją benzynową? - czyli gruzińskia lista przebojów zaskoczeń i radości.


1. Stacje paliw

Jechaliśmy marszrutką do Mestii. Krótki postój w Zugdidi. Karol przylepiony do szyby obserwuje tłoczne miasteczko. Nagle zaczyna się w coś z zaciekawieniem wpatrywać:

- Mamo, czy ta pani jest stacją benzynową? - pyta. Myślałam, że się przesłyszałam. Patrzę, analizuję i pozostaje mi jedyna sensowna odpowiedź:

- Tak synu, ta pani jest stacją, znaczy nie stacją, ale ona, lejek i te kolorowe butelki to jest taka jakby stacja paliw - odpowiadam z uśmiechem i niedowierzaniem. Dane mi było być w różnych miejscach, ale tego jeszcze nie widziałam.To jest nasz absolutny numer jeden zaskoczeń i radości.




środa, 20 sierpnia 2014

Góry, krowy i klasztory.

Przed wyjazdem do Gruzji spotkałam znajomego, który niedawno stamtąd wrócił i powiedział, że to kraj nieciekawy, szary, brudny, tylko góry, krowy i klasztory. Trochę mnie to zasmuciło. Zdawałam sobie sprawę, że po pełnym zwierzaków Borneo, trudno będzie dzieci czymś zaskoczyć.  Postrzeganie świata jest jednak  względne...i to jak! Dla mnie Gruzja to cudne, zielone, dzikie góry, szczęśliwe krowy i mistyczne klasztory. Jak zwykle chciałam tam zamieszkać (zawsze chcę zamieszkać tam, dokąd pojadę).
                                                        
                                                     Wspomnienia mam mniej więcej takie:


Znajomy zapamiętał Gruzję raczej tak:



No, a nasze dzieci! Tym razem była ich trójka, przeniosły się w czasie o jakieś 40 lat i cały czas były zdziwione (ale temu chyba poświęcę  cały następny post). Oni wspominają to tak:


To tak tytułem wstępu. Zapraszam do naszej fotorelacji GALERIA GRUZJA
Wkrótce opiszemy wszystko ze szczegółami, wyliczeniami, spostrzeżeniami :)

Aga






środa, 25 czerwca 2014

Tropikalna wyspa, żółwie z "Rybki Nemo" i lekcja ekologii.



Wcale nie było łatwo dotrzeć na wyspę. Całą noc jechaliśmy autobusem z miejscowymi. Nad ranem dotarliśmy do jakiegoś małego miasteczka. Tam czekał na nas, umówiony spontanicznie, kolega kierowcy autobusu.  Rozbudziliśmy dzieci. Zaspane przeszły do rozwalającego się auta i ponownie zasnęły. Ruszyliśmy w stronę niewielkiego portu, skąd miano nas zabrać na wyspę. Był Ramadan. Świtało. Mijaliśmy uśpione miejscowości, przygotowane do obchodów świątecznych. Wszystko przystrojone było charakterystycznymi niebieskimi flagami i chorągiewkami (flagi partii rządzącej). Kiedy dowieziono nas do portu zaczęło wschodzić słońce. Musieliśmy poczekać kilka godzin na nasz transport. Julek usnął na ławce, Karol kręcił się obserwując budzący się do życia świat i zadając sporo pytań. Było ok. 5-6 rano. Mieliśmy wrażenie, że jesteśmy tam autentycznie sami. Łódka przypłynęła dopiero ok. godziny 10. Czekał nas godzinny "rejs"małą łajbą przez ocean. Ta łódka była naprawdę mała... bardzo mała. Czuliśmy się jak w łupince od orzecha. Każda fala to był stromy wyskok w górę. Chłopcy rozbudzili się natychmiast i mieli niezłą frajdę.

Pulau Perhentian Besar
Zamieszkaliśmy w Bablu (Bubbles Dive Resort), miejscu, które jako jedyne leży na południowej części wyspy. Dotrzeć do niego można tylko drogą morska (przedarcie się przez "zadżunglony" ląd jest nierealne). Celowo wybraliśmy odludny nocleg. Z drugiej strony wyspy jest więcej hosteli, barów, ludzi. W Bablu natomiast kameralnie, dziko, spokojnie. To nie tylko hostel, nie tylko szkoła nurkowania, ale także miejsce ochrony wielkich morskich żółwi -  Green Turtles (tak, tak, tak -  to te z "Rybki Nemo"!). Poza rodziną, która prowadzi guesthouse i restauracją, stacjonuje tam grupka wolontariuszy, która realizuje specjalny projekt ochrony tego gatunku. Chcieliśmy żeby chłopcy mogli się temu przyjrzeć.
Marzeniem Julka było zobaczyć żółwia. Morskie żółwie, jedynie w nocy,  wychodzą na plażę by złożyć jaja. Trzeba mieć podobno duże szczęście żeby to przeżyć. Na wyspie było jak w raju. Snurkowaliśmy, graliśmy w piłkę i... każdej nocy szukaliśmy żółwia. Ostatniej, Julek zrezygnowany postanowił zostać w domku. My poszliśmy na pożegnalny, nocny spacer. Była piękna, gwieździsta noc. Przemek zauważył  coś w wodzie. Myślałam, że to kamień. Nagle z wody zaczął wyłaniać się wielorny żółw. Wystartowałam żeby powiadomić dyskretnie Julka (zanim grupa wolontariuszy się zorientuje i nas spacyfikuje). Nie pamiętam kiedy wcześniej biegłam takim sprintem. Podeszliśmy cichutko. Światło księżyca odbijało się od skorupy. Powoli wyszedł na plażę, podreptał pod palmę, po czym rozpoczął rytuał składania jaj.  Udało się!!!! Niektórzy tygodniami czekają  by coś takiego zobaczyć. Julek się wzruszył.  Ziściło się jedno z jego marzeń. Dla rodzica - widok bezcenny!

Polecam nasz filmik z Perentianów w zakładce filmy:


oraz GALERIĘ






Green Turtle
Wylęgarnia małych żółwików

Maluchy






wtorek, 6 maja 2014

Najlepszy mecz w życiu!


Lipiec 2013. Malezyjska wioska. Na drzewach Makaki i Orangutany. Tuż obok rzeka, w której buszują krokodyle. Do  naszego obozu przylega  plantacja, na którą, do pracy przyjeżdżają miejscowe kobiety. Pomagają im dzieci. Karol i Julek grają w nogę. Karol od trzech lat należy do klubu, nawet do Azji wziął ze sobą piłkę. Miejscowe dzieci przyglądają się naszym synom. Nagle jeden z nich podchodzi do nich i krzyczy czystą angielszczyzną: - Hey Lewandowski, Can I join? Zaskoczeni chłopcy natychmiast się zgadzają. -Lewandowski pass the ball! – słyszymy. Dziewczynka w różowej bluzce jest niesamowicie zawzięta. Momentami  nawet Karol nie daje sobie z nią rady. Ktoś z dorosłych opowiada nam, że Robert Lewandowski jest tu bardzo znany, że malezyjskie dzieci jak tylko usłyszały, że jesteśmy z Polski od razu przechrzciły Karola. Dowiadujemy się również, że chłopiec w czarno-żółtej koszulce jest mistrzem okolicznych wiosek. Jeszcze świeci słońce, za chwilę zerwie się wiatr i spadnie tropikalny deszcz. Dzieci nie przestaną grać. Zdejmą koszulki i będą tarzać się w błocie. Za miesiąc stwierdzą, że  był to najlepszy dzień w ich życiu.
To była pierwsza backpackerska wyprawa chłopców. Karol  skończył 8, a Julek 11 lat. Plan był ambitny: Pekin – Malezja – Borneo – Singapur – Pekin,  w 24 dni. Sami nosili swoje bagaże, studiowali przewodnik, pilnowali planu. Spisali się na medal! Po powrocie zażyczyli sobie mapę na całą ścianę. Mają swoja podróżniczą zabawę. Lepią z plasteliny kulki, rzucają w mapę, po czym szukają w Internecie informacji na temat miejsca, w które trafili. Dla nas – rodziców – to widok bezcenny!